Mamy to! Mamy pierwszy rozdział książki Tristan Strong niszczy świat, której premiera zaplanowana jest na 22 lutego!
Zasiądźcie zatem do lektury drugiej części przygód Tristana.
NIKT NIE LUBI OBRYWAĆ PO TWARZY.
Może to intuicja, może doświadczenie. Tak czy siak potwierdzam z pierwszej ręki, że gdyby ułożyć przeżycia według przyjemności, jakiej dostarczają, cios w twarz znajdowałby się na szarym końcu, gdzieś między zjedzeniem przypalonego tosta a podciągnięciem majtek do granic możliwości. Nie. Zdecydowanie tego nie lubię. Zwłaszcza gdy towarzyszy temu gadanina mojego dziadka.
BACH!
– Dawaj, chłopcze! Ruchy głową! Chyba że chcesz zarabiać na życie leżeniem na ringu. Mam ci tu zbudować dom? A może sprawić kawalerkę z wygodami?
Otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą dziadka z dłońmi na biodrach. Właściwie z rękawicami na biodrach. Miał na sobie szary dres i świeży biały podkoszulek, który chyba nawet był wyprasowany. Równo przycięte sprężynki włosów, prawie całe siwe, poruszały się na boki, gdy potrząsał głową, pomrukując. Zdjął jedną rękawicę i wyciągnął do mnie masywną brązową dłoń z bliznami na knykciach. Podałem mu rękę w białej rękawicy i gdy mnie podciągnął, poczułem tę siłę, która uczyniła z niego legendę boksu.
– Musisz się ruszać. – Ugiął kolana i zaczął kręcić głową. – Jesteś zbyt sztywny, jakby coś cię blokowało. Co się dzieje? Sam o to prosiłeś, pamiętasz? Jesteś zmęczony?
Byliśmy w starej szopie na farmie dziadka. Przez szczeliny w ścianach przezierało popołudniowe słońce. Jego promienie ciepłymi żółtymi smugami padały na ubitą ziemię. Dziadek i ja pracowaliśmy cały dzień – wyrzucaliśmy stare rupiecie, zamiataliśmy i takie tam – i teraz pośrodku pu- stej przestrzeni stał prowizoryczny ring bokserski, a kilku dorosłych ustawiało ławki.
Już słyszę, jak pytacie, dlaczego się na to zgodziłem.
Cóż, kilka dni temu do dziadka zadzwonił stary kumpel jeszcze z amatorskiego kółka bokserskiego, który teraz jest trenerem. Jednemu z jego nowych podopiecznych odwołano walkę sparingową z powodu burzy i chciał się dowiedzieć, czy dziadek nie zna kogoś, z kim tamten mógłby się zmierzyć.
„Właściwie – wyobrażam sobie słowa dziadka – mam idealnego sparingpartnera. Nie, nie martw się, sprosta wyzwaniu”.
To, moi drodzy, nie jest zgoda, to jest wymuszenie.
Za jakąś godzinę czekał mnie więc sparing. Wcale się o niego nie prosiłem, ale dziadek nalegał, żebym odbył jedną porządną walkę, zanim wrócę do domu w Chicago.
No tak.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie miałem zamiaru się wycofać. Chciałem tego wyzwania. To odwracało moją uwagę od innych rzeczy. Pomagało trzymać myśli w ryzach. Pan Richardson, mój terapeuta, nazywał te myśli „natarczywymi”. Zajęcie dla ciała to spokój dla ducha.
A trening z moim dziadkiem oznaczał, że ciało było zajęte.
– Nie, proszę dziadka, nie jestem zmęczony. – Podskoczyłem, uderzyłem jedną rękawicą o drugą gotów zacząć od nowa.
Dziadek uniósł swoje rękawice, więc zacząłem w nie bić.
– Dobrze, chłopcze – zachęcał. – Raz-dwa.
Wciągnąłem powietrze i wypaliłem kombinacją cio- sów. Ostro. Szybko. Musiało być lepiej. Musiało być silniej. Krok w przód, obrót bioder, cios.
Szybciej.
SZYBCIEJ!
SZYB…
– Dobrze już, dobrze. Nie przesadzaj. – Dziadek cofnął się i zdjął rękawice. Zatrzymałem się w pół ciosu, dy- sząc ciężko. – Mówiłem ci: to tylko rozgrzewka. Co w ciebie wstąpiło?
Już miałem odpowiedzieć, ale szybko zamknąłem usta. Nie umiałem wytłumaczyć nagłej potrzeby poprawy moich umiejętności ani tego, że czułem wielki ciężar na barkach.
Dziadek obserwował mnie uważnie.
– Oddychaj głęboko. Na pewno nie jesteś zmęczony? Wczoraj słyszałem, że siedziałeś do późna, a dzisiaj wstałeś wcześnie. Wysypiasz się?
Balansowałem, niecierpliwie przeskakując z nogi na nogę.
– Nic mi nie jest, dziadku. Jestem gotów.
– Powiem ci, kiedy będziesz gotów. Teraz oddychaj. Wyglądasz na zmęczonego.
Pokręciłem szyją, próbując się rozluźnić, i rozglądałem się po szopie, żeby nie patrzeć na dziadka. Na ścianach wisiały zdjęcia i plakaty walk z minionych lat, a z belki pod sufitem zwisały wyblakłe brązowe rękawice bokserskie. Jednak najbardziej przykuwał uwagę ogromny mural przedstawiający dwóch mężczyzn: zmęczonego bokse ra z uniesioną pięścią i napiętym bicepsem oraz stojącego za nim trenera z naprężonymi oboma bicepsami i ręcznikiem przewieszonym przez bark.
To był Alvin Strong, mój tata, tego wieczoru, gdy po raz pierwszy obronił tytuł mistrza, i jego trener Walter Strong – mój dziadek.
Kiedyś zapytałem dziadka, dlaczego upamiętnił tamten wieczór, a nie moment, kiedy tata zdobył pas. Podrapał się po brodzie, potem zacisnął pięść i napiął mięśnie jak tata na muralu.
– Zdobycie pasa to było coś, przyznaję. Coś, co chyba warto by pokazać na muralu. Ale zdobyć pas, gdy nikt na ciebie nie liczy, to jedno, a zawstydzić cały kraj, kiedy wszyscy chcą cię pokonać, a ty pokazujesz im, gdzie ich miejsce, to zupełnie inna sprawa. Trudno jest zdobyć pas… ale jeszcze trudniej go utrzymać.
Chwilę potrząsałem ramionami, by je rozluźnić, po czym wsunąłem ochraniacz z powrotem do ust. Dziadek stał pod muralem. Był starszy, chudszy, miał więcej zmarszczek, a mniej włosów, lecz wciąż emanowała z niego ta sama siła. Ja także miałem tę siłę. Używałem jej już wcześniej i zanosiło się na to, że będę musiał użyć jej znowu. Ponieważ – choć nie przyszło mi to łatwo – sam poprosiłem o możliwość treningu. Musiałem poprawić swoje umiejętności.
– Nic mi nie jest, dziadku, naprawdę – zapewniłem, znowu uderzając rękawicą o rękawicę. – Wcale nie jestem zmęczony.
– Mhm. Zobaczymy. No, dalej. Raz-dwa. Raz-dwa. Dobrze. Przygotuj się na hak. Raz-dwa. Raz-dwa. Cofnij ten podbródek, chłopcze, okaż dłoniom trochę szacunku! Raz-dwa. O tak, to właśnie specjalność Waltera Stronga. Teraz uważaj. Dobrze!
BACH! BACH!
Wyprowadzałem lewe i prawe w rękawice dziadka, podczas gdy on wykrzykiwał rytm, i przez jakiś czas dobrze mi szło. Kiedy haki nadchodziły z obu stron, uchylałem się, a kiedy leciały proste, robiłem uniki, kiwając się na boki, tak że we mnie nie trafiały. Kołysałem się rytmicznie, ćwicząc ulubione elementy pięściarstwa. To było miłe uczucie. Wpadłem w odpowiedni rytm.
BACH! BACH!
I wtedy to się stało.
Coś przemknęło koło mojego ucha. Coś małego i lek- kiego. Poczułem delikatny powiew na policzku. Pierś prze- szył mi chłód, tak że nie mogłem oddychać.
Tristanie…
Ktoś szeptał moje imię. Zaraz potem do moich uszu dotarł kolejny dźwięk. Serce mi zamarło. Opuściłem pię- ści, obracając się w kierunku tego czegoś – albo kogoś.
– Tristanie!
Za późno się zorientowałem.
BACH!
Tym razem cios nadszedł znienacka i trafił w bok głowy, posyłając mnie na deski. Nie bolało, tylko się przewróciłem, ale dziadek poważnie się zdenerwował. Zdjął rękawice i wyrzucił je poza ring.
– Co z tobą?! Co jest takie fascynujące, że wolisz oberwać niż to przegapić? Hm? Ten śmieć na podłodze? Jesteś nieobecny… Myślami jesteś gdzieś daleko!
Nie odpowiedziałem. Coś przeleciało po podłodze i dalej między nogami dorosłych, którzy starali się na nas nie patrzeć. To był paragon, zmięty i nieszkodliwy. Odetchnąłem głośno. Dziadek odczekał chwilę, potem westchnął i skinął, bym się do niego zbliżył. Rozwiązał mi rękawice i ściągnął je, następnie rozplątał owijki z moich dłoni i nadgarstków. Zrobił to szybko, po czym zebrał wszystko i spojrzał na mural na ścianie szopy.
– Chłopcze – powiedział, nie patrząc na mnie. – Zróbmy kwadrans przerwy. I tak muszę się napić. Wyglądasz na wyczerpanego i widzę, że coś przerabiasz w tej swojej głowie. Cokolwiek to jest, nie możesz wejść z tym na ring, musisz się tego pozbyć. Rozkojarzenie to twój koniec, nawet gdyby przeciwnik nie zadał ani jednego ciosu.
Zszedł z ringu i wepchnął sprzęt do wielkiej zgniłozielonej torby wojskowej. Napiął się, by ją podnieść, lecz zrezygnował. Po chwili wziął głęboki wdech i z głośnym sap- nięciem zarzucił torbę na ramię.
– Wrócę z ochraniaczami – rzucił przez ramię, odchodząc. – Wtedy zaczniemy od początku. Liczę na to, że będziesz gotów do poważnej pracy.
Dziadek wymaszerował, a obserwatorzy za nim. Zostałem w szopie sam, wpatrzony w zmięty paragon. Maleńki. Jak strzępek bawełny. To budziło złe wspomnienia. Ale to nie kawałek papieru mnie rozkojarzył. Nie mogłem dziadkowi tego powiedzieć. Szept? Popatrzyłby na mnie, jakby mi wyrósł kaktus na ręce. I czy można by go winić?
Jak mogłem mu powiedzieć, że przez sekundę zdawało mi się, że słyszę ciche bicie bębnów?
Z zamyślenia wyrwał mnie urażony, choć uprzejmy głos. – Wiesz co, chłopcze, mógłbyś chociaż mnie wyjąć z tej przepoconej kieszeni, zanim zaczniesz znowu podskakiwać w tym głupawym stroju i rękawiczkach. No, pospiesz się, bo się uduszę. Chyba że masz zamiar się nad sobą rozczulać bez końca.
Ten głos dobiegał z kieszeni moich szortów. Przewróciłem oczami i wyciągnąłem nowiuteńki, lśniący czarny telefon ze złotym pająkiem na pleckach. Gdy go podniosłem, wyświetlacz zamigotał i pojawił się ekran powitalny – ozdobne pudełko ze słowem „Opowieść” wypisanym wewnątrz. Po chwili ten obraz zgasł, a jego miejsce zajął mały czarnoskóry mężczyzna, który chodził tam i z powrotem, przeskakując nad błyszczącymi ikonkami aplikacji, i kopał w zegar z boku. Był w klapkach, za krótkich spodniach albo za długich szortach i podkoszulku z szeroko uśmiechniętym pająkiem. Styl Anansiego był czymś pośrednim między rozleniwionym tatuśkiem a oldskulowym nastolatkiem – mogłem jedynie pokiwać głową.
Dlaczego Anansi – przebiegły oszust, mistrz opowieści, Prządnik baśni i sieci intryg – znajdował się w moim telefonie?
Dobre pytanie.
Ponieważ miesiąc wcześniej mała krzykaczka ukradła dziennik mojego nieżyjącego przyjaciela.
Ponieważ ja w gniewie przebiłem dziurę do innego świa- ta, po którym bohaterowie legend czarnoskórych i afrykańscy bogowie chodzą sobie jak wy i ja w naszym świecie.
Ponieważ przypadkiem sprowadziłem do ich świata złego ducha, który podburzył jeszcze starsze zło.
Ponieważ przyłapałem Anansiego na tym, że próbował wykorzystać całe to zamieszanie, by zdobyć władzę, zamiast pomagać mieszkańcom. To była jego kara.
Ponieważ jestem Anansesemem, czyli roznosicielem opowieści, a ten telefon to Kufer Opowieści – naczynie, w którym przechowywane są legendy i inne historie i nad którym mam obowiązek czuwać i je wypełniać.
Ponieważ jestem z nim połączony. Wystarczy już tych pytań.
Zresztą to było miesiąc temu. Minęło już trzydzieści dni, od kiedy Eddie – a właściwie jego duch, bo mój najlepszy przyjaciel nie żyje – ostatecznie się ze mną pożegnał. Od tamtej pory przeczytałem na głos każde słowo, które zapisał w pozostawionym dla mnie dzienniku, i nagrałem to w aplikacji Słuchaj, Dziecko na KKO (Komórkowy Kufer Opowieści – będę używał skrótu, bo to ułatwia życie).
KKO zgasł i zaraz pojawił się ekran blokady. Anansi spojrzał na logo Kufra Opowieści, potem usiadł i oparł się o niego plecami. Wyciągnął z tła czarny piksel i zaczął nim rzucać w krawędź ekranu jak piłką.
– Słuchaj – powiedział łagodnie. – Wiem, że ty i ja nie we wszystkim się zgadzamy…
Parsknąłem.
– …i chyba nie najlepiej zaczęliśmy…
– Próbowałeś nakłonić mieszkańców Isihlangu, żeby
nas wrzucili do lochów – zauważyłem, unosząc brwi. Anansi machnął ręką lekceważąco.
– Przestań żyć przeszłością. Musimy patrzeć w przyszłość. Wkrótce skończy się moja kara i będziesz mógł mnie wypuścić z tego więzienia, ale to się nie stanie, jeśli nie będziesz się skupiał na nadchodzących ciosach. Kto powie staremu Njame, że wykonałem zadanie, jeśli będziesz nieprzytomny? Kto mi zanotuje przepis twojej babci na to fantastyczne ciasto limonkowe? Nie, nie, musisz się skupić.
Wzruszyłem ramionami i zacząłem obwiązywać dłonie. Dziadek mógł wrócić lada moment i musiałem być gotowy. Jeśli tylko przetrwam tę walkę, reszta tygodnia szybko minie i znowu będę w Chicago.
– Dam radę.
– Coś mi się zdaje, że nie najlepiej ci idzie.
– Wszystko w porządku. Wyluzuj.
Anansi zmarszczył czoło.
– A te koszmary?
Obok moich uszu znowu przemknęły szepty. Skądś z pola kukurydzy za szopą dobiegł pulsujący rytm – szybkie bębnienie, od którego serce mi przyspieszyło. Nie mówiłem nikomu o koszmarach, które wyrywały mnie ze snu co noc od powrotu z Alke. Właśnie dlatego nie powinno się trzymać boga cwaniaka na nocnej szafce. Włożyłem rękawice i wstałem.
– Dam. Sobie. Radę.
– Nie możesz przez wszystko przebijać się pięściami, chłopcze. Wcześniej czy później ktoś lub coś walnie moc- niej. Uwierz mi.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć na tę porażającą mą- drość, skrzypnęły drzwi szopy. Wszedł dziadek, oczywi- ście nie sam. Za nim kłębił się tłum, a z boku szła Nana – moja babcia – jednak mój wzrok skupił się na osobie, która stała tuż przy nim.
– Na moje osiem włochatych kończyn… – szepnął Anansi. – Toż to olbrzym!
– No dalej, chłopcze, wskakuj na ring – powiedział dziadek. – Czas na sparing.
Zostaw komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.