Specjalnie dla Was mamy pierwszy rozdział trzeciego tomu przygód Tristana!
Premiera już 11 lutego, a tymczasem biegnijcie zatopić się w lekturze!
POZOSTAŃ STRONGIEM
LUDZKIE CIAŁO NIE POWINNO WYBUCHAĆ. To chyba niezgodne z jakimiś zasadami fizyki? Zdaje się, że w zeszłym roku mieliśmy coś o tym w szkole. Może wydam się wam staroświecki, ale przecież ludzie to nie zapałki.
Właśnie dlatego z przerażeniem wpatrywałem się w niewielki, srebrny płomień tryskający z moich knykci.
– Nie podoba mi się to – powiedziałem głosem, który zabrzmiał głucho, jakby z daleka. Prawdopodobnie nie trzeba było tego mówić. Z kilku powodów. Po pierwsze, już i tak wiele wysiłku mnie kosztowało, by zachować spokój i nie ściągnąć na siebie niczyjej uwagi. Przewodnik raz po raz uciszał nas groźnym spojrzeniem. A wcale nie zachowywaliśmy się głośno! W każdym razie nie głośniej niż inni zwiedzający. Byłem jednak prawie pewien, że płomienie na moim ciele sprowadzą na nas coś więcej niż krzywe spojrzenia.
Tkwiliśmy w tłumie w maleńkim muzeum pełnym fascynujących eksponatów. Dziadek nazywał je Muzeum Farmacji. Spodziewałem się nudnych wystaw, takich jak historia leków na ból głowy czy coś w tym stylu, a tu zobaczyłem stuletnie narzędzia używane do oglądania, opukiwania i mierzenia ludzkiego ciała. Prawdziwy odjazd! Tak czy owak, w muzeum były tłumy. Jakby zeszła się tu cała dzielnica. Dlatego nie chciałem wywoływać paniki z powodu płonącej pięści.
Tak, Strongowie byli w Nowym Orleanie. Ostatnia wycieczka przed powrotem do Chicago na nowy rok szkolny. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony chciałem już wrócić do domu, do swojego miasta, do rodziców. Z drugiej – podobało mi się u dziadka i babci. Objadałem się ciastem z owocami, trenowałem boks, wpadłem do innego świata z potężnymi bogami i zaprzyjaźniłem się z bohaterami legend. Jak to latem.
Wizyty w Nowym Orleanie nie mogłem się doczekać, ale łączyło się z tym kilka spraw. A do tego…
– Co ci się nie podoba? – usłyszałem głos nad lewym ramieniem. – Sztuczna pijawka? No co ty! Przecież to super sprawa. Najwyraźniej w tamtych czasach wtykało się to do…
– Dzięki, Terrence – szepnąłem, zasłaniając płonącą dłoń.
Gdy Terrence szeptał mi do ucha, przewodnik posłał nam gniewne spojrzenie. Odpowiedziałem mu tym samym, na co mężczyzna prychnął i odwrócił głowę. Wtedy mogłem się zająć chodzącą encyklopedią za moimi plecami.
Terrence był niskim, chudym chłopakiem z czerwono zakończoną jasną błyskawicą na krótko przystrzyżonych włosach. Był też jedną ze spraw, o których wspominałem.
– Nie chcę więcej wykładów o starożytnej chirurgii – oznajmiłem szeptem. – Proszę.
Wzruszył ramionami i dalej opowiadał jakieś ciekawostki stojącemu obok chłopakowi. Pokręciłem głową. Terrence był moim kuzynem, synem brata mojego taty i drugim powodem, dla którego musiałem zachowywał się jakby nigdy nic. Nasze władze (Nana) uznały, że Terrence potrzebuje kumpla, kogoś do towarzystwa na wycieczkę do Nowego Orleanu. I na kogo padło?
Oczywiście na mnie.
Terrence był w luźnym limonkowym podkoszulku z rysunkiem napiętego bicepsa i napisem: „STRONGOWIE RZĄDZĄ” grubymi, czarnymi literami z przodu, a na plecach z napisem: „CZARNY JEST TĘCZĄ” rozpiętym ponad złączonymi dłońmi w różnych odcieniach brązu. Tak. Brązowy i limonkowy. Przesłanie super! A estetyka? Ble. Ja (niestety) też byłem w takim podkoszulku, podobnie jak cztery czy pięć innych osób w Muzeum Farmacji.
Nietrudno się domyślić, co to za okazja.
Zjazd rodzinny Strongów.
Krewni, których nie widziałem od lat – niektórych nie widziałem nigdy – zorganizowali wspólną wycieczkę. Ciocie, wujkowie, ich dzieci. Spotkałem wujka Jeff-Jeffa z kimś, kogo nazywał swoim emocjonalnym wsparciem (też, o dziwo, o imieniu Jeff-Jeff). Miałem wrażenie, że jedynymi nieobecnymi byli moi rodzice. Nie mogli przyjechać – jakiś problem z samochodem – i mamie bardzo zależało, żebym reprezentował Strongów z Chicago. Moje postępowanie świadczyło o nich. Wiecie, jak to jest. Miałem się zachowywać jak najlepiej i tak dalej.
I tutaj dochodzimy do trzeciego powodu, dla którego musiałem uniknąć awantury. Wykonywałem misję.
Dwa tygodnie temu wróciłem z mojej drugiej wyprawy do Alke, magicznego świata, w którym panowali ludowi herosi tacy jak John Henry, heroiny jak Annie Przewoźniczka, bogowie jak Anansi i Njame i boginie takie jak Mami Wata.
Niestety, była to też moja ostatnia wyprawa. Alke zostało zniszczone i jego mieszkańców dało się uratować tylko w jeden sposób: wplatając historię ich świata w mój świat. Teraz Alkeńczycy byli rozproszeni po kraju, a ja musiałem ich odnaleźć i zadbać o to, by dali sobie radę w obcym dla nich miejscu.
Wykonanie takiego zadania zakrawa o cud, kiedy jest się osobą wyznaczoną do towarzyszenia kuzynowi.
– Co zwiedzamy teraz? – spytał Terrence, kiedy wyszliśmy z muzeum. – Najpierw chętnie bym coś zjadł. – Wyjął telefon i zaczął przeglądać strony z informacjami dla turystów. Wtem zawołał z przejęciem: – Tristan, patrz! Pizzeria, która daje łopatę do pizzy, jeśli się zje całą ich największą pizzę.
Spojrzał na mnie ze zbyt wielką radością w oczach (czyżby to był jakiś objaw chorobowy?), a ja potrząsnąłem głową. – Mamy tu czekać na dziadka, a potem pójdziemy dalej. – Liczyłem na to, że do hotelu.
Mój telefon zawibrował. Znieruchomiałem na chwilę, nim po niego sięgnąłem. Na szczęście płomień już zniknął z moich knykci, a Terrence wciąż z zapałem studiował reklamę pizzerii. Wyjąłem czarnego smartfona z tylnej kieszeni szortów.
KKO, czyli Komórkowy Kufer Opowieści, był magiczną skrzynią z opowieściami Anansiego. Bóg niebios Njame przeniósł te historie z rzeczywistego kufra do mojego telefonu, a potem uwięził w nim samego Anansiego. To nie powstrzymało pajęczego boga przed szarogęszeniem się i przeszkadzaniem mi na każdym kroku. Plusy tej sytuacji? Anansi okazał się utalentowanym web designerem i dodał różne przydatne aplikacje, łącznie z tą, która pokazywała nam lokalizację Alkeńczyków. Teraz miałem najbardziej zaawansowany smartfon w tym, a może i każdym innym świecie.
Pajęczy bóg wpatrywał się we mnie z ekranu. Z niecierpliwością wskazał mi ikonkę aplikacji Mapy.
– Co się tak guzdrzesz? Musimy ruszać!
– W porządku. Skąd nadszedł alert?– spytałem. Chciałem mu powiedzieć o płomieniach na moich knykciach, ale akurat w tym momencie przysunął się do mnie Terrence. Obróciłem się, żeby nie zobaczył ekranu KKO. „Gadam przez telefon”– powiedziałem ruchem warg, wskazując na słuchawki w moich uszach. Zmarszczył czoło, lecz zaraz wrócił do rozważań nad smakami pizzy.
– Pospiesz się – ponaglił mnie.– Zawsze chciałem mieć łopatę do pizzy. Mam zamiar zostać kucharzem. Otworzę własną restaurację i będę serwował moją słynną pizzę teriyaki.
Oblizał wargi, a ja się wzdrygnąłem. Niektóre upodobania kulinarne powinny pozostawać prywatną sprawą.
Spojrzałem na Anansiego.
– No więc? Dokąd mam wysłać Njamego?
Byłem tylko dwunastolatkiem. Nie mogłem włóczyć się
samotnie po kraju w poszukiwaniu każdego Alkeńczyka. Ale bóg niebios mógł.
Anansi pokręcił głową.
– Nie słuchasz. Tutaj, parę ulic dalej. Jakiś Alkeńczyk potrzebuje pomocy w Dzielnicy Francuskiej!
Gwałtownie zaczerpnąłem tchu. Tak! Mogliśmy sami to załatwić! Musiałem tylko uwolnić się od Terrence’a, a wtedy…
Nagle oczy mnie zapiekły.
Nie umiałem tego wyjaśnić. Przymknąłem powieki. Potarłem. Mrugnąłem kilka razy, ale to nie przechodziło. Obróciłem się, żeby spytać Terrence’a, czy coś mi wpadło do oczu, i wtedy zobaczyłem starego znajomego. Gwizdał, idąc ulicą w przeciwnym kierunku.
Wysoki.
Schludnie ubrany.
Zły.
Król Bawełna przechadzał się po Dzielnicy Francuskiej
i nikt nie zwracał na niego uwagi.
Tak jak ja to widzę, nikomu nic nie jest dane. Ani łatwe życie. Ani szczęśliwe zakończenie. Nic. Nauczyłem się tego od dziadka. Życie spada na nas gwałtownie, prędko, jak grad szybkich prostych i sierpowych. Czasami jedynym, co możemy zrobić, jest przyjmowanie tych ciosów i utrzymywanie się na nogach.
W dodatku nie każda historia jest logiczna i uporządkowana. Zdarza się, że brakuje stron, wyrwanych przez siły, nad którymi nie jesteśmy w stanie panować. Zdarza się, że czarny charakter odnosi zwycięstwo. Zdarza się, że czarny charakter odnosi miażdżące zwycięstwo. I nie na każde pytanie można uzyskać odpowiedź. Chodzi mi o to, że są setki opowieści, które codziennie rozgrywają się bez naszej wiedzy, a ich szczególny nigdy nie ujrzą światła dziennego, bo albo nie będziemy w stanie, albo nie będziemy chcieli ich odszukać. A więc cóż począć, zakończenie tej historii na zawsze pozostanie zasłonięte.
Chyba że pojawi się ktoś, kto spróbuje je opowiedzieć. Spróbuje wydobyć odpowiedzi, dać ludziom jakieś podsumowanie. To moja rola jako Anansesema: poszukiwać historii, rejestrować je i opowiadać. Nie prosiłem o tę funkcję – to funkcja wybrała mnie, gdy przebywałem w Alke. Właściwie w ogóle nie chciałem tej fuchy. Myślałem, że się do tego nie nadaję. Myliłem się. I chociaż robiłem, co mogłem, żeby się od tego wymigać, magia opowieści za nic miała moje protesty. A ponieważ to przeze mnie postaci z opowieści były teraz porozrzucane po całym globie, tylko ja mogłem opowiedzieć ich historie.
Moja babcia wyraziła to chyba najlepiej w pierwszych dniach po naszym powrocie do tego świata. Leżała w łóżku, by odzyskać siły po ciężkich przeżyciach, i rozmawialiśmy o Alke. I o opowieściach. Kiedy wspomniałem, że ciężko mi znaleźć siły, by opowiadać o świecie, który zniszczyłem, popatrzyła na mnie ponad nową narzutą, którą właśnie dziergała.
– Musisz odnaleźć tętno opowieści, kochanie – powiedziała.– Pozwól, żeby jej rytm bił jak serce, i trzymaj się tego rytmu, gdy już go złapiesz. Nie zmieniaj go, choćby ci wmawiano różne rzeczy. Nawet gdyby nazywali cię kłamcą albo samolubem albo mówili, że masz szczęście, że tu jesteś, albo że skoro ci się tu nie podoba, powinieneś wyjechać – bez względu na wszystko nie trać tego tętna. Zwłaszcza w takich chwilach opowiadaj historie.
„Opowiadaj historie”. Właśnie to chciałem robić. Ale jak, kiedy Król Bawełna, ten upiór, który zniszczył wszystko w Alke, teraz miał dostęp do mojego świata? Musiałem go powstrzymać.
– Mniam, mniaaam!
Wsunąłem telefon do kieszeni i już miałem ruszyć za Bawełną, gdy dziadek wyszedł z baru z owocami morza o kilka bram od Muzeum Farmacji. Idąc energicznym krokiem, oblizywał palce, co w naszej rodzinie oznaczało „dobre jedzenie”. Za nim szła babcia, która doskonale znała jego słabość do smażonych małży. Dziadek niósł kilka toreb z daniami na wynos, a Nana go strofowała.
– Walterze, zatrzymywałeś się w każdej restauracji ze smażonymi małżami. Nie powinieneś ich jeść! Co zamierzasz z nimi robić, będziesz je sadził?!
Nim zdążyłem się odsunąć, zauważyła Terrence’a i mnie i skierowała dziadka w naszą stronę. Dziadek nie uniósł wzroku znad małży. Zjadł kilka, cmoknął i westchnął z zachwytem, po czym zawinął papierową torbę i otworzył inną. Czułem się, jakbym obserwował wiewiórkę jedzącą orzechy, tyle że ta konkretna wiewiórka potrafiła zadać podstępny prawy sierpowy i położyć przeciwnika na deskach.
– Mniam, zaraz wam wszystko powiem o tych małżach! – zawołał dziadek, gdy do nas podeszli.
Przewróciłem oczami. Zawsze kiedy zaczynał zdanie od „zaraz wam wszystko powiem”, wiedziałem, że nieprędko ruszymy z miejsca. Równie dobrze moglibyśmy rozścielić śpiwory i włożyć piżamy, bo zanosiło się na dłuższy postój. Niewiele rzeczy wzbudzało w Walterze Strongu tyle emocji, co chrupiące, dobrze wysmażone małże. Co byłoby w porządku każdego innego dnia (to nie jest do końca prawda, ale co ja, zwykły dwunastolatek, miałem zrobić?), lecz nie w chwili, gdy Bawełna grasował na wolności.
Moja kieszeń dwukrotnie zawibrowała. Sprawdziłem, czy dziadek jest zajęty (to było łatwe, bo miał zamknięte oczy i wgryzał się w kolejnego małża). Dziadek nie znosił, gdy często zerkałem na telefon. Tymczasem Terrence opowiadał babci o pizzerii.
W zwyczajny dzień Anansi miał zaraźliwy uśmiech i błysk w oku. Nigdy nie było wiadomo, czy cię poprze, czy coś knuje za twoimi plecami. Był Prządnikiem, władcą wszystkich opowieści, od prawd po zmyślenia, i jego imię stanowiło część mojego tytułu Anansesema. Jednak w tym momencie pajęczy bóg wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle.
Wsunąłem do ucha jedną słuchawkę i usłyszałem jego głos, zazwyczaj śpiewny i melodyjny, a tym razem napięty i pozbawiony energii.
– No to jak, idziemy czy nie?
Rozejrzałem się po zatłoczonej ulicy pełnej turystów takich jak ja i moi dziadkowie. Zbliżał się wieczór, ale słońce Luizjany prażyło, jakby siłę jego promieni wzmacniało szkło powiększające. Podkoszulek (tak, tak, ten limonkowy) oblepiał mi plecy, czarne szorty ciążyły niczym wór kamieni, a nowe czarne trampki („To już druga para, którą ci kupujemy” – narzekał dziadek) kleiły się do stóp, jak- by guma podeszew się roztapiała.
Gdziekolwiek spojrzałem, ludzie się śmiali, żartowali, robili zakupy, jedli, tańczyli i pogodnym nastrojem wypełniali ten chyba najbardziej tętniący życiem zakątek w całym kraju. Z Bourbon Street o kilka przecznic dalej dobiegały dźwięki muzyki, na Canal Street zaczynały błyszczeć światła kasyn. Spacerujący dorośli, młodzież i dzieci mieli pod nosami, na wargach i palcach ślady cukru pudru po zjedzeniu gorących beignetów i gdybym nie wiedział, że jest inaczej, mógłbym pomyśleć, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
A jednak gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku krążył cień. Bawełna. Był w pobliżu i czekał na odpowiedni moment do ataku.
– Jeszcze nie – odpowiedziałem Anansiemu. – Ale…
– Czas goni, Tristanie! Musimy ruszać! – zawołał. Słyszałem rezygnację w jego głosie, jakby wiedział, jaka odpowiedź padnie.
– Tak, ale… tu jest cała moja rodzina.
Anansi nie zareagował, a kiedy spojrzałem na KKO, zobaczyłem, że siedzi oparty plecami o krawędź ekranu, skulony i zrezygnowany. Zbyt późno zdałem sobie sprawę z tego, co powiedziałem. Otworzyłem usta, żeby coś dodać, lecz żadne słowa nie mogły zwrócić mu rodziny – szczególnie syna – całej i zdrowej, więc się nie odezwałem. Czasami wyrazy współczucia nie łagodzą bólu, a tylko pogarszają sprawę.
– Hej, co to za mina? – odezwał się dziadek za moimi plecami.
Ściskał kolejny pojemnik z małżami, jakby to było nie- mowlę, lecz w jego spojrzeniu widać było troskę. Nana rozmawiała z Terrence’em kilka kroków dalej. Pochyla- li się nad telefonem, wybierając następny cel dla naszej podgrupy Strongów.
– Wyglądasz, jakby cię dosięgnął niespodziewany cios. Jak najlepiej się bronić, żeby to się nie powtórzyło?
Parsknąłem, chociaż to wcale nie było śmieszne. Dziadek w każdej sytuacji stosował bokserskie analogie i kiedy tylko mógł, sprawdzał moją wiedzę o tym sporcie. Historia, teoria, techniki – co tylko się dało. Pozwalał mi wrócić do przerwanego zajęcia dopiero wtedy, gdy właściwie odpowiedziałem na jego pytania.
Gdyby była tu Gumowa Mała, pewnie nazwałaby to dziadkwizem. Uśmiechnąłem się, lecz zaraz znowu spoważniałem. Ta mała, pyskata przechera także gdzieś zaginęła. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem (a jeśli ktoś jej to przekaże, będę mu bezustannie śpiewał pod oknem Balladę o Gumowej Małej), ale tęskniłem za tym kleistym potworkiem.
– No więc? – dziadek nie dawał za wygraną.
Westchnąłem, wbiłem wzrok w mijających nas przechodniów i próbowałem wygrzebać cokolwiek z głębi umysłu.
– Zrobić unik?
– Już za późno. Już cios cię dopadł i nic nie zrobisz przez co najmniej minutę.
– Zachować czujność? Mieć oczy dookoła głowy? Dziadek wydął wargi.
– Lepiej, ale to jeszcze nie to. Zastanów się. Czasami przeciwnik zdobędzie przewagę i będzie zadawał cios za ciosem. Takie ciosy będą padać jeden po drugim. Zwalą cię z nóg. Oszołomią. Jak możesz się bronić przed takim gradem uderzeń? Jak reagować?
Próbowałem coś wymyślić, ale w tym momencie zawibrował mój telefon. Trzy razy z rzędu. To nie był sygnał od Anansiego. To był alert.
– Tristanie.
Głos dziadka wyrwał mnie z zamyślenia. Staruszek obładował mnie pudełkami i torbami, po czym obie dłonie położył mi na ramionach. Przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Nie mogłem go objąć z pełnymi rękami, zresztą i tak byłem zbyt zaskoczony.
– Czasem – powiedział, mocno mnie ściskając – musisz tylko się trzymać. Mocno przywrzeć do przeciwnika i złapać oddech. Świat da ci porządny wycisk, synu. Trzymaj się i nie puszczaj, póki możesz walczyć. Słyszysz?
– Taaak. – Jego koszulka tłumiła mój głos.
Niekiedy zapominałem, że dziadek został brutalnie wciągnięty do świata Alke, kiedy Niedźwiedź – pod toksycznym wpływem upiornego Króla Bawełny – zaatakował farmę i porwał babcię. Czy dziadek czuł się bezradny, gdy zniknęliśmy? Jak po niespodziewanym ciosie?
KKO znowu zawibrował. Dziadek westchną! i odsunął się o krok.
– Chłopcze, kto to się tak do ciebie dobija? Powiedz tym fantastom, żeby dali ci spokój.
– Nie, dziadku, nie, nie, nie – burknąłem. – To nie fantaści, tylko followersi.
– Jak chciał, tak zwał. Powiedz im, żeby się odczepili. – Dziadek odebrał swoje torby z małżami i wsunął kilka złocistobrązowych przysmaków do ust. Przeżuwał ze złością. – Próbuję tutaj uczyć, a ty, Panie Popularny, nie możesz się skupić. No dalej, odpowiedz im. Nie będę ci przeszkadza!.
Uśmiechałem się, wyjmując telefon.
– To nie tak, dziadku. Muszę tylko coś sprawdzić…
– Tristan, uważaj! – w słuchawce, która wciąż tkwiła w moim uchu, rozległ się krzyk Anansiego, chociaż KKO wyrwano mi z ręki.
Obróciłem się i zobaczyłem dzieciaka wbiegającego w tłum.
– Hej! – zawołałem.
– Tristanie… – zaczął dziadek, ale ja już biegłem za złodziejem.
– Chodź, dziadku! – krzyknąłem, nabierając rozpędu.
Zostaw komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.