UWAGA! UWAGA!
Premiera Ostatniej upadłej krainy już 8 kwietnia, a my mamy dla Was pierwszy rozdział tej książki. ⤵️⤵️⤵️
Co się zdarzyło w Vegas, pozostanie w Vegas
– Hej, mała, wiesz, że Las Vegas to po hiszpańsku „łąki”? – zapytał Dahl, mój duchowy bliźniak, z podekscytowaniem zerkając znad telefonu. Przygładził sobie dłonią z boku włosy w kolorze poświaty księżyca, a oczy mu błyszczały, jakby miał w nich maleńkie iskierki roztańczonych wróżek. – Uwierzysz, że na początku dziewiętnastego wieku były tu tylko połacie dzikiej trawy? I pomyśleć, że teraz jest to neonowa stolica świata!
Areum, moja udomowiona ptaszyca, skurczona teraz do wielkości gołębicy, przechyliła uprzejmie głowę.
– To bardzo interesujący fakt, Dahl Oh – odpowiedziała, zwracając się do niego imieniem i nazwiskiem, które teraz nosił, po tym jak moi rodzice oficjalnie przyjęli go do naszej rodziny.
Areum siedziała obok niego na jednym z rozkładanych siedzeń ze sztucznej skóry w Galaxy Convention Center – sali kongresowej, w której teraz roiło się od szamanów i szamanek przybyłych z całego kraju.
– Tiaa, dość ciekawe – bąknęłam, słuchając go jednym uchem. Byłam zbyt zajęta oglądaniem filmiku, który właśnie przysłała mi moja siostra, Hattie, a jednocześnie karmiłam liściem wierzby włochatą brązową gąsienicę siedzącą mi na ramieniu.
Na dzisiejszym filmie Hattie zaznajamiała powierzone swojej opiece imugi z torem przeszkód w Central Parku w Krainie Duchów. Ponieważ postanowiła zostać w zaświatach, żeby rozwiązać tajemnicę niekończącej się śpiączki, w którą zapadała w Krainie Śmiertelnych, stwierdziła, że tymczasem przyłoży się do obowiązków opiekunki piekielnych bestii. Dobrze jej szło – jakby była urodzoną zaklinaczką imugich.
Jeśli chodzi o moje uzdolnienia w zakresie zaklinania gąsienic, natknęłam się na to stworzonko w Archiwum Wspomnień w Krainie Duchów, a ono cichaczem przywarło do mnie jak przylepione i niepostrzeżenie dostało się ze mną do świata żywych. Dlatego nazwałam gąsienicę Przylepcia.
– I pomyśleć, że jesteśmy w tym wspaniałym mieście już od tygodnia, a widzieliśmy tylko wnętrza nudnych sal konferencyjnych – narzekał Dahl. Zerknął tęsknie na listę w smartfonie: „Rzeczy, które muszę zrobić w Mieście Grzechu”. (Uwaga, spoiler: było to właściwie zestawienie wszystkiego, co w ogóle można robić w Vegas).
– Widać stąd piramidę hotelu Luxor – przypomniałam mu.
– Jasne, ale nie byliśmy tam osobiście ani nie oglądaliśmy promienia na niebie, no nie? – zastrzegł Dahl.
– A wczoraj mijaliśmy replikę wieży Eiffla, Dahl Oh – zaskrzeczała ptaszyca.
– I nie zapominajmy, że desperacko chciałeś wypróbować toalety – dorzuciłam, nawiązując do tego, że kiedy mój ostatnio objawiony brat pół roku temu przedostał się z Krainy Duchów do Krainy Śmiertelnych, korzystanie z toalet miał na samym szczycie swojej listy marzeń. – Zdaje się, że twoje słowa brzmiały dokładnie tak: „Czy to normalne, że tak mnie pali w tyłku? Bo myślę, że trzeba zadzwonić po straż pożarną”. Na twoim miejscu staranniej wybierałabym punkty do listy życzeń.
Dahl odchylił się na fotelu i postawił sobie na sztorc kołnierz czarnej skórzanej kurtki, zupełnie nie przejmując się moimi docinkami.
– Ale, ludzie, mają tu Świat M&M’sów. Tylko tyle wam powiem.
Zadowolona, że Przylepcia wcina smakowity liść, rozejrzałam się po pełnej zgiełku sali.
– Poza tym nie jesteśmy tu, żeby zwiedzać. Mamy misję.
Jak na zawołanie na scenę wskoczyli Sora i Austin, moi opiekunowie z klanu Horangi, żeby przemówić do szamanek i szamanów tłumnie zgromadzonych w wielkim audytorium.
Austin wziął jeden z dwóch mikrofonów.
– Dobra, słuchajcie wszyscy. Mam nadzieję, że zdążyliście się poznać i zaznajomić z sobą. Jest już prawie pora lunchu, więc zaraz do niego przejdziemy. Ale najpierw zapytam: kto jeszcze nie ma bioczipa?
Wskazał na lewo od sceny, gdzie przy niedużym stoliku siedział Taeyo, mój kumpel z klanu Horangi (i nowy najlepszy przyjaciel Dahla). Miał na sobie purpurową, pasiastą koszulę z jaskrawopomarańczową muszką pod szyją. Przed stolikiem kilkoro ludzi stało w kolejce po wszczepiany w nadgarstek maleńki wynalazek klanu uczonych, pozwalający obdarzonej osobie obudzić w sobie moc żywiołu bez bransolety. Taeyo pomachał z zapałem, by zebrani zwrócili na niego uwagę.
Z morza głów uniosło się kilka rąk.
– Tylko nieliczni, to dobrze. – Austin skinął głową. – Proszę, stańcie w kolejce po czipy, żebyśmy mogli rozpocząć szkolenie.
Gdy ostatni spóźnialscy ruszyli w stronę stanowiska Taeya, Sora wzięła drugi mikrofon.
– Jak wszyscy wiecie, przez minione pół roku klan Horangi pracował na wysokich obrotach, żeby możliwie wszyscy członkowie klanów obdarzonych zostali wyposażeni w naszą zastrzeżoną patentem bioczipową technologię żywiołów i umieli się nią posługiwać. Porzucenie przez boginie było szokiem dla nas wszystkich. Klany Tokki, Samjogo, Gumiho i Miru zostały pozbawione swoich darów. Teraz wiemy, że nad horyzontem wisi wojna. Doprawdy, przyszło nam żyć w czasach niemających precedensu. – Dla podkreślenia swych słów uniosła rękę bez bransolety Gi na nadgarstku. – Ale właśnie dlatego to robimy. My, uczeni, dobrze wiemy, że istnieją nadzieja i magia niezwiązana z mocami bogiń. Sami jesteśmy dowodem na to, że szamani nie potrzebują boskiej patronki, by doskonale sobie radzić. Dlatego ściśle współpracowaliśmy z radami starszych kapituł obdarzonych na całym świecie. Chcemy dopilnować, by w nadchodzących trudnych czasach wszyscy szamani i szamanki mieli możliwość bronić siebie samych i siebie nawzajem.
Przez salę przebiegły nerwowe pomruki, a ja stłumiłam niewydarzoną czkawkę, która próbowała mi się wyrwać z gardła. Zresztą „próbowała” to o wiele za mało powiedziane. Odkąd Haetae powiedział mi i Dahlowi, że boginie planują wojnę przeciw Krainie Śmiertelnych i że mój brat i ja mamy wprowadzić klany obdarzonych w Wiek Ostatniego Zaćmienia (że co?!), stałam się jednym wielkim kłębkiem nerwów. Chodzi mi o to, że po pierwsze, oboje mieliśmy po trzynaście lat, na litość Mago. Nie przysługiwało nam nawet prawo do prowadzenia samochodu, nie mówiąc o prowadzeniu armii szamanów. A po drugie, Haetae sam to powiedział, Dahl i ja dopiero mieliśmy odblokować swój „prawdziwy potencjał”. Może i byliśmy ostatnią opadłą gwiazdą i ostatnim opadłym księżycem, ale gdyby boginie zaatakowały nas teraz, nie umielibyśmy nic zrobić, by uchronić świat przed odwetem pięciu boskich istot żądnych zemsty za swoją zgładzoną siostrę.
Sora stała na scenie prosta jak struna, promieniejąc spokojem i wzbudzając szacunek.
– Jesteśmy zatem niesamowicie wdzięczni wam wszystkim za to, że poświęciliście czas i przybyliście z całego kraju, aby przeszkolić się w użytkowaniu bioczipów. Jak zapewne jesteście świadomi, wdrażamy je na skalę światową. W Korei Południowej, Nowej Zelandii i Brazylii społeczności obdarzonych zostały już przeszkolone. Tu zgromadzili się niemal wszyscy ze Stanów Zjednoczonych. W tym tygodniu mamy jeden z największych dotąd zorganizowanych zlotów i jak możecie sobie wyobrazić, jesteśmy zachwyceni tak wysoką frekwencją.
Tłum wydał pomruki aprobaty, a ja pomyślałam o swoich rodzicach i o cioci Okji, którzy obecnie pełnili dyżur w pobliskim Presley Convention Center. Urządzili ośrodki uzdrawiania rozmieszczone w całym mieście, tak aby w razie gdyby ktoś ucierpiał w trakcie szkolenia, natychmiast przyjść mu z pomocą i nie przewozić poszkodowanych do szpitali saram. Kiedy uczysz się władać pięcioma świętymi żywiołami wody, drewna, ognia, metalu i ziemi, wypadki są niemal nieuniknione. Na szczęście w ciągu minionych sześciu miesięcy wydarzyło się coś dobrego. W wyniku mojej wycieczki do Krainy Duchów Święty Heo Jun został nowym patronem klanu Gom, co oznaczało, że moi rodzice, a także wszyscy inni szamani uzdrowiciele odzyskali moc leczenia. HA!
Sora spojrzała na mnie, siedzącą w pierwszym rzędzie, i uśmiechnęła się z dumą.
– A teraz, zanim Austin i Taeyo zademonstrują nam odpowiednio powiązania metalu i wody, chciałabym zachęcić naszych przywódców: Riley Oh i Dahla Oh, aby wyszli na scenę i powiedzieli kilka słów.
Zesztywniałam na całym ciele. Chociaż słyszałam to już wiele razy, słowo „przywódca” padające w tym samym zdaniu co moje imię sprawiało, że czułam się nieswojo. Dorośli patrzyli teraz na nas, jakbyśmy byli jakimiś boskimi zbawcami, którzy poprowadzą klany do zwycięstwa w nadciągającej wojnie. Ale jak już wspomniałam – ekhem, ekhem – jesteśmy tylko dwójką dzieciaków, którym udaje się czasem (no, udało się raz) porozumieć telepatycznie. Na tym oficjalnie kończą się nasze supermoce.
Przygryzłam sobie wargę i kiwnęłam głową do Dahla.
– Nie jestem w nastroju. Wystąpiłbyś sam, beze mnie?
– Nie ma sprawy! – odparł. – Mam to w sobie, mała. Siedź tu spokojnie i wyluzuj, a ja odwalę za nas tę gadkę. Mówisz, masz!
Wyszedł na scenę z wysoko podniesioną głową, odrzucił dłońmi do tyłu nadmiernie wypomadowaną fryzurę w kształcie słoniowej trąby, po czym wystąpił z dobrze przećwiczoną przemową. Słyszałam to już miliony razy: opowiadał, jak się poznaliśmy, jak wykorzystaliśmy swoje kamienie w kształcie kropli i odkryliśmy klucz nad kluczami, jak posłużyliśmy się binyeo, czyli szpilką do włosów Mago Halmi, i jak w Krainie Duchów zawarliśmy sojusz z burmistrzem Yeomrą. Mówił, że musimy współpracować dla dobra świata, by wygrać ze złym gniewem bogiń. Płomienne wystąpienie zakończył proroctwem o ciemnym słońcu i ciemnym księżycu, które kiedyś powierzył mu Haetae:
Gdy przyjdzie pora ich odnalezienia,
Razem wezmą klucz nad kluczami,
A za otworzonymi drzwiami
Zaświta Wiek Ostatniego Zaćmienia.
Musiałam mu to przyznać: miał naturalny talent. Dla Dahla wszystko to było wielką przygodą, w której żadne wyzwanie nie jest zbyt duże lub zniechęcające. Tymczasem ja odnosiłam wrażenie, że niosę na barkach ciężar trzech krain. Nie byłam tak przebojowa jak on. Nie miałam takiego przekonania jak Hattie. Zdecydowanie nie miałam takiego opanowania i pewności siebie jak Sora ani błyskotliwego umysłu jak Taeyo. Nie mogłam nawet posługiwać się magią żywiołów jak pozostali szamani, bo zeszłego lata przehandlowałam swoje moce w układzie z dokkaebim.
Prawda była taka, że nie urodziłam się na bohaterkę. Po prostu i już.
Przylepcia połaskotała mnie w szyję kosmatymi łapciami, jakby chciała powiedzieć: „Ale naprawdę dobrze się mną opiekujesz. To się liczy!”.
Mały kawałek ciężaru spadł mi z barków i roztopił się na moich butach. Trzeba przyznać, że budzienica doskonale się miewała w Krainie Śmiertelnych. Właściwie się nawet upasła. To cud, że jej małe łapki utrzymywały takie grubaśne ciałko.
Słuchacze głośno zachwycali się czymś, co właśnie powiedział Dahl, gdy spostrzegłam grupkę dziewczyn zmierzających w moją stronę o wiele zbyt zdecydowanym krokiem. Wszystkie wyglądały na jakieś dziesięć lat i miały na sobie identyczne poprzecinane dżinsy, pasujące do siebie koszulki z napisem: „Fanka RilOh” oraz naszyjniki w kształcie serca. Jedna miała nawet pluszową inmyeonjo na ramieniu.
O nie. Wiedziałam, kim są te dzieciaki. Od miesięcy nagabywały mnie w social mediach, błagając, żebym autoryzowała ich fanklub RilOh, i prosiły, żebym dała dla członków klubu serię „mów motywacyjnych”. Poruszyłam się niespokojnie na siedzeniu i poczułam, jak cały mój brak pewności siebie i wszystkie obawy sypią mi się na głowę niczym klocki Lego. Każdy chciał ode mnie czegoś, czego nie potrafiłam z siebie wykrzesać.
Działając odruchowo, złapałam swój plecak i zmyłam się biegiem. Na szczęście Dahl był właśnie na etapie „cheer-
leaderskim” swojej przemowy, podczas którego wszyscy stali, skandując ile sił w płucach: „Da. My. Ra. Dę! DA. MY. RA. DĘ!”. Zrobiło się przy tym tyle ruchu, że z łatwością zgubiłam pościg w tłumie tupiących i klaszczących szamanek i szamanów.
Gdy się wydostałam do korytarza, wyjęłam z plecaka mun-pisak Dahla i nasz klucz nad kluczami. Posługując się pisakiem, który burmistrz Yeomra podarował mojemu bliźniakowi, z wyćwiczoną wprawą narysowałam drzwi, wyobrażając sobie przy tym tor przeszkód dla imugich w Central Parku w Krainie Duchów. Miałam nadzieję, że Hattie wciąż tam jest ze swoimi podopiecznymi.
Przede mną pojawiły się mahoniowe drzwi, tak samo solidne jak grunt, na którym stałam. Włożyłam klucz nad kluczami w idealnie ukształtowany rowek na ich powierzchni. Za drzwiami błysnęło czerwone światło i zanim jeszcze zgasło, otworzyłam przejście i przestąpiłam próg.
– Rye! Hej! Nie wiedziałam, że się do mnie wybierasz. – Moja siostra, Hattie, zostawiła przeszkodę wyglądającą jak dwuosobowa huśtawka i podbiegła do mnie. Wciągnęła mnie w typowy dla siebie niedźwiedzi uścisk. Po czym odsunęła się i przyjrzała mojej twarzy. – Coś ci dolega? Wyglądasz jakoś blado.
– Nic mi nie jest. – Pokręciłam głową, chłonąc uroki bujnej zieleni Central Parku w zaświatach. Kraina Duchów sprawiała dzisiaj wrażenie wyjątkowo spokojnej. – No wiesz, musiałam się wyrwać.
– Rozumiem – odparła z ziewnięciem. – Tylko nie przyznaj się starym piernikom, że znów używałaś mun-pisaka. – Roześmiała się. – Bo jeszcze znowu komuś pęknie przepuklina.
Rada starszych klanów obdarzonych ostro mnie krytykowała za zbyt częste odwiedzanie siostry w zaświatach. Ględzili o tym, że korzystanie z takiego skrótu między światami żywych a umarłych jest nienaturalne i niesie z sobą ryzyko naruszenia materii rozdzielającej dwie krainy czy coś takiego. Hattie i ja przez pierwsze kilka tygodni przejmowałyśmy się tym, ale minęło już pół roku, jak regularnie korzystałam ze skrótu, i kompletnie nic się nie działo.
Hattie znowu ziewnęła i Namjoon, jej ulubiony pół wąż, pół yong, podszedł, żeby się otrzeć łbem o bok opiekunki, a jednocześnie wyłudzić jedną z przekąsek z suszonych kalmarów, które trzymała w kieszeni.
– Kobieto, ziewasz już drugi raz w ciągu niecałej minuty. Nie wysypiasz się? – zapytałam.
Potrząsnęła głową.
– Znów miałam jeden z tych dziwacznych snów.
– Tych ze smutną piosenką?
Odkąd Hattie przeniosła się do Krainy Duchów, miewała powtarzające się sny, w których ktoś ją kołysał jak niemowlę. Budziła się z nich, nucąc tajemniczą kołysankę, której nie mogłyśmy znaleźć nigdzie w internecie.
– Aha, ale teraz miewam jeszcze jeden sen. – Zmarszczyła brwi. – Jestem przy fontannie, deszcz leje jak z cebra, a z wody wychodzi ogromny smok w koronie. Jego przednie łapy wybuchają purpurowym ogniem. A ja czuję się jednocześnie smutna, pełna ulgi i wdzięczności. Potem, nawet nie wiem jak, sama powstaję z tej wody.
– Dziwny sen – przyznałam. – Może to jakaś wskazówka, żeby cię dobudzić w Krainie Śmiertelnych. No wiesz, coś w rodzaju tych sennych przeczuć, którymi posługuje się klan Samjogo.
– Może. – Wzruszyła ramionami i na chwilę zamilkła. – Zabraliście moje ciało z sobą do Vegas, prawda?
Wzięłam się pod boki.
– No przecież! Jak moglibyśmy zostawić twoje ciało samo w domu?
Wyszczerzyła się w uśmiechu.
– To dobrze. Mam nadzieję, że macie wygodną kwaterę.
Ha. Nie powiedziałam jej, że zatrzymaliśmy się w dwugwiazdkowym motelu, w którym śmierdzi papierochami, a w zapuszczonym basenie rośnie dziwnie zalatujące zielsko.
– Wzięliśmy też twoją ulubioną poduszkę – dodałam.
Moja siostra, zadowolona, pogoniła Namjoona, żeby jeszcze pobiegał po przeszkodach, jakby był jakimś zdobywającym nagrody psiakiem. Świetnie wyglądał – szybki, zwinny i pełen wdzięku. Pomyślałam, że nasz domowy samojed, Mong, też by się tutaj dobrze bawił, podobnie jak Yeowu, ruda jak lisica młoda labradorka, którą poznałam w zaświatach. Nagle zabrzęczał mój telefon. Przyszła wiadomość na KakaoTalk od nieznanego nadawcy.
„RilOh!! Potrzebujemy twojej pomocy. Wracaj, prosimy!”
Natychmiast wstukałam odpowiedź:
„Kim jesteś??”
Ale kiedy uświadomiłam sobie, że ten ktoś napisał do mnie „RilOh”, poczułam się przybita. Młodziaki z fanklubu dorwały skądś moje namiary.
„Skąd macie mój numer??” – napisałam wściekle.
„Noo… eee… sorki za stalkowanie. Jestem Phoebe, założycielka fanklubu RilOh. Ale uwierz nam, musisz tu wracać natychmiast!! JESTEŚ NAM POTRZEBNA!”
Hattie zajrzała mi przez ramię akurat w momencie, gdy na naszej grupie zaczęły się sypać wiadomości.
„Co się dzieje?! Czy ktoś z was to widzi?”
„Eee… co się wyprawia ze słońcem?”
„Czy NIEBO SIĘ BŁYSKA?”
„O raju, na piramidzie Luxoru pali się purpurowy ogień…”
„Ludzie… myślicie, że to już WOJNA?!”
Wymieniłam z siostrą zdenerwowane spojrzenia.
– Chyba lepiej już wracaj – powiedziała Hattie spokojnie, ale stanowczo.
Przygryzłam sobie wargę.
– A jeżeli to wojna? – szepnęłam. – Co, jeśli boginie właśnie wykonały pierwszy ruch?
Uścisnęła mnie za rękę.
– Wtedy poradzimy sobie razem, jak rodzina. I jak zespół. I jak sojusznicy. W końcu do tego się przygotowywaliśmy.
Kiwnęłam głową, ale moje nerwy podrygiwały jak w jednym z tych dawnych jazzowych tańców. Mun-pisak drżał mi w dłoni, gdy próbowałam narysować drzwi. Wychodziły krzywe i chybotliwe, aż Hattie musiała je narysować za mnie.
Jeszcze raz uściskała mnie mocno, uważając, by nie zgnieść Przylepci siedzącej tuż przy mojej szyi.
– Dawaj mi znać, co tam słychać, siostrzyczko. Powiadomię burmistrza Yeomrę i będziemy czekać na wieści od was. – Wypchnęła mnie przez otwarte drzwi. – Uważaj na siebie!
Przekroczyłam próg i wyszłam na parking przed Galaxy Convention Center. Przez chwilę stałam zdezorientowana. Cała szamańska brać, która przybyła na szkolenie, tłoczyła się na parkingu z zadartymi głowami, wpatrzona w migające na niebie stroboskopowe światło. Słońce to świeciło, to gasło, mrugając maniacko jak zepsuta żarówka i sprawiając wrażenie, jakby świat dostał palpitacji serca przed ostatecznym zawałem. I całkowitą zapaścią organizmu.
– Tu jesteś! – zawołał Dahl, o mało na mnie nie wpadając. Byli z nim Areum i Taeyo. Wszyscy wyraźnie spanikowani. – Znaleźliśmy cię, dzięki Mago!
– C-co… co się dzieje? – wykrztusiłam z trudem.
Taeyo, nerwowo szarpiąc sobie muszkę pod brodą, drugą ręką wskazał rozszalały purpurowy ogień płonący na szczycie piramidy hotelu Luxor, po drugiej stronie drogi.
– Słońce zaczęło mrugać, więc wyszliśmy i oto, co zobaczyliśmy.
Wokół purpurowego ogniska latała, zataczając kręgi, olbrzymia postać w kształcie przerośniętego psa, cała w pomarańczowych płomieniach, i szczekała przy tym tak głośno, że ziemia drżała nam pod stopami.
– Ee… czy ten wielgaśny pies się pali?! – wykrzyknęłam.
– To bulgae – wyjaśniła Areum, po czym wskoczyła na moje ramię, na którym ostatnio prawie zawsze siedziała uczepiona Przylepcia.
– Bulge? – próbowałam powtórzyć. – Ognisty pies?
– W rzeczy samej – odpowiedziała inmyeonjo. – To psy z Krainy Bogów. Niezwykle inteligentne, ale też bardzo trudne do szkolenia. Nic, tylko by się bawiły.
– A ten czego tu szuka? – zdziwiłam się. – Co boski ognisty pies ma do załatwienia w Krainie Śmiertelnych?
– I jak się tu dostał? – spytał Dahl, nerwowo potrząsając nogą.
– Nie wiem, Riley Oh i Dahl Oh – zagdakała Areum. – Ale obawiam się, że ma to wiele wspólnego z boginiami i ich wojennym planem. – Rozpostarła skrzydła i przygotowała się do lotu. – Pozwólcie mi to zbadać. Zaraz wrócę.
– Bądź ostrożna, Areum! – poleciłam.
Na zewnątrz zaczęło się gromadzić więcej ludzi z pobliskich budynków. Gapili się na bulgae i pulsujące niebo z niedowierzaniem, wyraźnie zszokowani. Jak my to wyjaśnimy saram? Nie mamy nawet Mgły Pamięci – eliksiru warzonego przez klan Tokki, wymazującego pamięć mimowolnym świadkom.
– Wow, tym razem przesadzili z efektami specjalnymi! – zauważył głośno jakiś nieświadomy faktów obserwator.
– W końcu to Miasto Grzechu – skomentował drugi. – To pewnie część jakiegoś wielkiego pokazu świateł. Nie mogę uwierzyć, że wstrzeliliśmy się ze zwiedzaniem akurat w ten dzień!
Zalała mnie ulga – jedno zmartwienie mniej. Są plusy tego, że znajdujemy się w Vegas. Lecz moja ulga trwała krótko, bo bulgae zaczął wyć tak głośno, że musiałam sobie zatkać uszy. Stwór wciąż niespokojnie latał wokół purpurowego ognia, który teraz płonął tak wściekle, że wyglądał, jakby miał pochłonąć całą piramidę. Słońce zamrugało jeszcze szybciej, trudno było na czymkolwiek skupić wzrok.
– Ty też to czujesz, mała? – spytał Dahl, krzywiąc twarz.
– Aha. – Złapałam się za brzuch i przytaknęłam. Czułam to głęboko w środku, jakby się działo w moim własnym ciele. Nadejście ciemności. Początek końca.
Nagle purpurowe płomienie eksplodowały z piramidy na podobieństwo erupcji wulkanu, aż bulgae ze skomleniem oddalił się po niebie. Wszyscy przesłoniliśmy sobie oczy. Sam ostry blask żarłocznego ognia wykradał nam powietrze z płuc.
– Ludzie, zniknęło… – mruknął Dahl ze zdziwieniem.
Założyłam, że mówi o ognistym psie. A może o purpurowym ogniu. Jednak gdy wreszcie wzięłam się w garść na tyle, by otworzyć oczy, uświadomiłam sobie, że nie tylko te dwie rzeczy znikły.
Było mniej więcej południe, słońce powinno wisieć wysoko na niebie. Ale tam w górze nic nie zostało. Słońce zupełnie znikło.
Czekałam wobec tego na księżyc, by oświetlił czarne niebo. Albo na mrugające gwiazdy. Niebo jednakże ziało mroczną pustką. Świat pogrążył się w całkowitej, nieprzeniknionej ciemności.
Właściwie gdyby nie neony hoteli i kasyn, powoli kaskadowo włączające się w całym mieście, nie byłabym w stanie dostrzec nawet własnych dłoni.
– O moja Mago – wyszeptałam. – Niebo się zwaliło.
Zostaw komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.