Mamy to!
Zasiadajcie do lektury pierwszego rozdziału najnowszej książki Ricka Riordana.
Odliczamy czas do premiery 8 listopada!
Dzień końca świata zaczyna się jak każdy inny dzień. Człowiek zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że wszystko wokół za chwilę rozpadnie się na milion dymiących kawałków okropności – a potem jest już za późno.
W ostatni piątek roku szkolnego obudziłam się w internacie jak zwykle o piątej. Wstałam cicho, żeby nie zbudzić koleżanek z pokoju, przebrałam się w strój kąpielowy i poszłam nad ocean.
Uwielbiałam wczesne poranki na terenie akademii. Białe betonowe fasady budynków o wschodzie słońca barwiły się na różowo i turkusowo. Trawnik na głównym placu był pusty i tylko mewy i wiewiórki toczyły odwieczną batalię o okruchy jedzenia pozostawione przez uczniów. W powietrzu unosił się zapach słonego morza, eukaliptusów i świeżych bułeczek cynamonowych pieczonych w stołówce. Od chłodnej południowokalifornijskiej bryzy na moje ręce i nogi wystąpiła gęsia skórka. Właśnie w ta- kich chwilach trudno mi było uwierzyć w moje szczęście – że mogę chodzić do Akademii Hardinga i Pencrofta.
Oczywiście pod warunkiem, że przeżyję w ten weekend egzaminy kończące pierwszą klasę. Może obleję – ale będzie wstyd! – albo umrę zaplątana w sieć na dnie jakiegoś podwodnego toru przeszkód… Ale co tam, to i tak lepiej niż zdawać te niezliczone standaryzowane testy wielokrotnego wyboru w normalnych szkołach średnich.
Zeszłam kamienistą ścieżką nad ocean.
Sto metrów za wydziałem morskiej sztuki wojennej skały opadały prosto do Pacy ku. Daleko w dole biała piana na falach rzeźbiła stalowoszare morze. Przybój grzmiał i odbijał się echem od brzegów zaokrąglonej zatoki jak chrapanie giganta.
Mój brat Dev czekał na mnie na skraju klifu.
– Ana-banana, spóźniłaś się.
Wiedział, że nie znoszę, kiedy tak do mnie mówi. – Zaraz cię stąd zepchnę – warknęłam.
– No, zawsze możesz próbować.
Kiedy Dev się śmiał, zwykle niesymetrycznie krzywił twarz, jakby nie mógł wyrównać ciśnienia w jednym uchu. Dziewczyny mówiły, że to urocze, ale mnie to nie przekonywało. Jego ciemne włosy zawsze sterczały mu z przodu, co przypominało kolce jeżowca. Twierdził, że „taki ma styl”. A ja uważałam, że powodem jest spanie z poduszką na twarzy.
Jak zwykle miał na sobie standardową szkolną czarną piankę ze srebrnym symbolem rekina z przodu przypominającym, do którego domu w akademii należał. Zdaniem Deva kiedy nurkowałam w bikini, zdradzałam objawy pomieszania zmysłów. Pod wieloma względami był twardym facetem, ale jeśli mu pokazać niską temperaturę, zaczynał się zachowywać jak rozpieszczony dzieciak.
Przed skokiem oczywiście się porozciągaliśmy. Znajdowaliśmy się w jednym z nielicznych miejsc w Kalifornii, w których można skakać do morza, nie ryzykując rozbicia się o skały: klify opadały pionowo do wody i ciągnęły się dalej w dół, w głąb zatoki.
Wczesnym rankiem panowały tu cisza i spokój. Pomimo obowiązków Deva – był przewodniczącym domu – zawsze znajdował czas na ten nasz poranny rytuał. I za to go kochałam.
– Co dziś masz dla Sokratesa? – spytałam.
Dev ręką wskazał trawę, na której leżały dwie martwe, lśniące kałamarnice. Jako uczeń ostatniej klasy miał dostęp do magazynu z żywnością dla mieszkańców akwarium. Dlatego mógł podpro- wadzać z niego smakołyki dla naszego przyjaciela w zatoce. Głowonogi miały ze trzydzieści centymetrów długości – były śliskie i srebrzysto-brązowe jak pokryte patyną aluminium.
Loligo opalescens, kałamarnice kalifornijskie, żyjące od sześciu do dziewięciu miesięcy. Nie umiałam wyłączyć strumienia informacji, które zaczęły mi się automatycznie przesuwać przez głowę. Doktor Farez, nasza nauczycielka biologii morskiej, za dobrze nas wyszkoliła. Człowiek uczył się w końcu najdrobniejszych szczegó- lików, bo na jej sprawdzianach pojawiało się wszystko, dosłownie wszystko.
Sokrates nazywał Loligo opalescens jeszcze inaczej – śniadaniem.
– Fajne. – Podniosłam kałamarnice, nadal zimne po wyjęciu z zamrażarki, i podałam jedną Devowi. – To co, jesteś gotowy?
– Wiesz co, zanim skoczymy… – Spojrzał na mnie poważ- nie. – Chcę ci coś dać…
Nie wiedziałam, czy mówi na serio, czy nie, ale cóż, zawsze dawałam mu się nabrać. Kiedy tylko do niego podeszłam, on się odwrócił i zeskoczył z klifu.
Zaklęłam.
– Uch, ty mały…
Ten, kto skoczył pierwszy, miał większą szansę, żeby dopaść
wcześniej Sokratesa.
Odetchnęłam głęboko i skoczyłam za bratem.
Nie ma nic bardziej ekscytującego niż skakanie ze skały do
morza. Leciałam z wysokości dziesięciu pięter – wiatr i adrenalina wręcz wyły w moich uszach – a potem wpadłam do lodowatej wody.
Uwielbiam ten szok dla organizmu, kiedy ogarnia mnie nagłe zimno, a ranki i otarcia zaczynają piec od słonej wody (jeśli ktoś nie miał takich otarć i ranek w HP, to nie wykonywał jak należy treningu bojowego).
Przeleciałam przez ławicę karmazynów miedzianych – dziesiątków pomarańczowo-białych ryb z zawziętymi pyskami i zjeżonymi płetwami grzbietowymi. Przypominały punkowe karpie koi. Ale groźne były tylko na pokaz, bo na mój widok rozproszyły się błyskawicznie, zupełnie jakby wrzasnęły razem: „Oj!”. Dziesięć metrów pode mną drżała smuga bąbelków – ślad po Devie. Popłynęłam za nim.
Mój rekord w statycznym powstrzymywaniu oddechu to pięć minut. Oczywiście nie jestem w stanie wstrzymywać oddechu tak długo przy wysiłku, ale jednak czuję się przy tym jak ryba w wodzie. Na powierzchni Dev ma przewagę – jest silniejszy i szybszy. Lecz pod wodą ja jestem wytrzymalsza i zwinniejsza. A przynajmniej tak sobie wmawiam.
Mój brat unosił się tuż nad piaszczystym dnem, siedząc w wodzie po turecku, jakby medytował od wielu godzin. Kałamarnicę trzymał za plecami, bo Sokrates już zdążył przypłynąć i trącał no- sem klatkę piersiową Deva, jakby chciał powiedzieć: „Ej no, przecież wiem, co mi przyniosłeś”.
Sokrates to przepiękne zwierzę. I nie uważałam tak tylko dla- tego, że mój dom nazywa się Del n. Był młodym butlonosem, samcem o długości prawie trzech metrów, z wyrazistym ciemnym pasem na płetwie grzbietowej. Wiedziałam, że wcale się w rzeczywistości nie uśmiechał – po prostu jego długi pysk miał taki kształt. Ale i tak wyglądał niesamowicie uroczo.
Dev wyciągnął wreszcie kałamarnicę zza pleców – Sokrates natychmiast ją chapnął i połknął w całości. Dev uśmiechnął się do mnie, a z ust wymknął się mu pęcherzyk powietrza. Wyraz jego twarzy głosił wyraźnie: „Ha, ha, to mnie najbardziej lubi del n!”.
Pokazałam Sokratesowi, że ja też mam dla niego kałamarnicę. Z radością połknął dokładkę i pozwolił mi podrapać się po głowie, tak gładkiej i napiętej jak balon wypełniony wodą, a potem pogłaskać się po płetwach piersiowych (del ny uwielbiają, kiedy się im głaszcze te płetwy).
Później zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Szarpnął się i podrzucił moją rękę dziobem do góry w geście, który – jak się nauczyłam – znaczył: „Ruszajmy!” albo „Szybko!”. Wykręcił się w bok i odpłynął, woda pchnięta jego ogonem opłynęła moją twarz.
Patrzyłam, jak znika w mroku, i czekałam, aż do nas wróci. Ale tego nie zrobił.
Nie rozumiem.
Zwykle się tak nie zachowywał, nie uciekał od razu po posiłku. Lubił się z nami pobawić. Del ny z natury są towarzyskimi zwierzętami. Sokrates zazwyczaj płynął z nami na powierzchnię i skakał nam nad głowami albo bawił się w chowanego, albo zarzucał nas pytającymi gwizdami i klekotem. To dlatego nazywaliśmy go Sokratesem. Nigdy nam nie odpowiadał, tylko zadawał pytania.
Tego dnia jednak wydał mi się zdenerwowany… I jakby wystraszony.
Na skraju mojego pola widzenia niebieszczyły się światła sieci bezpieczeństwa u wylotu zatoki – świetlisty wzór w romby, którego widok w ciągu ostatnich dwóch lat stał się dla mnie czymś zupełnie normalnym. Nagle na moich oczach światła zgasły, a potem zamigotały i znów się zapaliły. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam. Zerknęłam na Deva. Chyba nie zauważył, że z siecią bezpieczeństwa stało się coś dziwnego. Wskazał ręką w górę: „Kto pierwszy, ten lepszy”. I wystrzelił ku powierzchni wody, kopiąc mocno nogami i zostawiając mnie w chmurze piasku.
Chciałabym zostać tu dłużej, zobaczyć, czy światła znów znikną albo czy Sokrates wróci. Ale paliło mnie już w płucach, więc niechętnie popłynęłam za Devem.
Kiedy dołączyłam do niego na powierzchni wody i nabrałam powietrza w płuca, zapytałam, czy widział, że sieć na chwilę zgasła.
Zmrużył oczy z niedowierzaniem.
– Jesteś pewna, że po prostu nie straciłaś na chwilę przytomności?
Prysnęłam mu wodą w twarz.
– Mówię serio. Powinniśmy o tym komuś powiedzieć.
Dev starł krople wody i spojrzał na mnie sceptycznie. Szczerze mówiąc, nigdy do końca nie zrozumiałam, dlaczego
mieliśmy u wejścia do zatoki taką podwodną, supernowoczesną barierę elektroniczną. Wiedziałam, że ma chronić życie w morzu, nie dopuszczając do zatoki niczego poza zwierzętami morskimi, czyli blokując dostęp kłusownikom, rekreacyjnym nurkom i dowcipnisiom z rywalizującej z naszą szkoły, czyli z Instytutu Landa. Ale wydawało mi się to przesadą, nawet jeśli nasza szkoła kształciła najlepszych na świecie oceanografów i kadetów marynarki. Nie miałam pojęcia, jak dokładnie działała sieć, wiedziałam jednak, że nie powinna tak migotać.
Dev chyba zrozumiał, że naprawdę jestem zaniepokojona.
– No dobra – rzekł. – Zgłoszę to.
– A w dodatku Sokrates dziwnie się zachowywał.
– Del n, który dziwnie się zachowuje… No dobra, też to
zgłoszę.
– Mogłabym to sama zrobić, ale zawsze powtarzasz, że jestem
tylko nędzną pierwszoklasistką. A ty jesteś wielkim, ważnym przewodniczącym Rekinów, więc…
Chlapnął mi w twarz wodą.
– Jeśli już możesz przestać się bawić w paranoiczkę, to naprawdę coś dla ciebie mam. – Z kieszeni w pasie do nurkowania wyjął błyszczący łańcuszek. – Trochę z wyprzedzeniem, ale… Ano, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
Podał mi łańcuszek z wisiorkiem: czarną perłą oprawioną w złoto. Po sekundzie zorientowałam się, co to jest, i ścisnęło mi się serce.
– To należało do mamy… – wykrztusiłam z trudem.
Perła stanowiła główny element mangalsutry mamy, czyli jej naszyjnika ślubnego – jedynej rzeczy, która nam po niej została.
Dev się uśmiechnął, chociaż w jego oczach malowała się znajoma mi melancholia.
– Kazałem oprawić perłę inaczej. W przyszłym tygodniu kończysz piętnaście lat. Chciałaby, żebyś ją nosiła.
To najmilsza rzecz, jaką dla mnie kiedykolwiek zrobił. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Ale… Dlaczego nie poczekałeś z tym do przyszłego tygodnia?
– Dziś wypływasz na egzamin końcowy dla pierwszych klas. Chciałem ci dać tę perłę na szczęście. No wiesz, na wypadek gdybyś kompletnie coś zawaliła i tak dalej.
Mój brat naprawdę potrafił zepsuć piękną chwilę.
– Wiesz co, zamknij się – westchnęłam.
Zachichotał.
– Żartuję oczywiście. Poradzisz sobie świetnie. Zawsze świetnie sobie radzisz, Ano. Tylko uważaj, dobrze?
Zrobiło mi się gorąco w policzki. Tyle ciepła i serdeczności ze
strony mojego brata – nie byłam do tego przyzwyczajona.
– No… Wisiorek jest piękny. Dzięki.
– Nie ma sprawy. – Wpatrzył się w horyzont, a w jego ciemnobrązowych oczach zamigotał niepokój. Może myślał o sieci bezpieczeństwa, a może naprawdę trochę się martwił moimi egzaminami. A może wrócił pamięcią do tego, co się stało dwa lata temu, kiedy nasi rodzice zniknęli za tym horyzontem po raz ostatni…
– No chodź. – Rzucił mi uspokajający uśmiech. Często się do takiego zmuszał, specjalnie dla mnie. – Spóźnimy się na śniadanie. Mój brat – zawsze głodny i zawsze w ruchu. Idealny przewodniczący Rekinów.
Popłynął do brzegu, a ja popatrzyłam jeszcze raz na czarną
perłę mamy, na jej talizman, który miał przynosić długie życie i chronić przed złem. Moim rodzicom nie dał jednak ani jednego, ani drugiego. Omiotłam wzrokiem morze, zastanawiając się, gdzie się podział Sokrates i co usiłował mi przekazać.
A potem popłynęłam za bratem, bo z jakiegoś powodu nagle nie miałam już ochoty być sama w wodzie.
Zostaw komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.